Nowicjat prawie skompletowany! 17 sierpnia 2024 r. do Nowicjatu Towarzystwa Chrystusowego w Mórkowie przyjadę kandydaci na rok 2024/25. Pięciu jest już przyjętych – po pierwszej turze rozmów, które odbyły się 2 lipca. Dwóch ze Stargardu, po jednym z Kęt, z Polskiej Misji Katolickiej Kleve w Niemczech (niedaleko holenderskiej granicy) i z Londynu w Anglii. Ale to jeszcze nie koniec! Druga tura rozmów już 6 sierpnia.
Wszystkim, którzy zastanawiają się nad swoim powołaniem, polecamy lekturę świadectwa kl. Bartosza Zarycznego SChr z V roku Seminarium Towarzystwa Chrystusowego, które ukazało się w materiałach Krajowej Rady Duszpasterstwa Powołań na Tydzień Modlitw o Powołania do Kapłaństwa i Życia Konsekrowanego 21-27 kwietnia 2024 r. („Zróbcie wszystko cokolwiek wam powie mój Syn”, Radom 2024, str. 93-98). Materiały te trafiły do wszystkich polskich diecezji i korzystano z nich w wielu parafiach. Świadectwo nosi tytuł:
Nigdy nie chciałem być księdzem
„Nie byłem w stanie zrozumieć, jak miałbym zostawić wszystko do czego już doszedłem. Bałem się, czy to nie są jakieś wymysły, pokusy. Miałem nadzieję, że po awansie na stanowisko oficera na statku, wszystkie myśli o kapłaństwie odejdą. Tak się jednak nie stało. Pragnienie kapłaństwa wewnętrznie wyrywało mnie z ławki do ołtarza. Wiedziałem, że to musi być prawda”.
Moja historia zaczyna się standardowo. Pochodzę z niewielkiej miejscowości w Wielkopolsce, urodziłem się w wierzącej rodzinie, potem chrzest, pierwsza Komunia Święta, bierzmowanie. W szkole podstawowej rozpocząłem przygodę w służbie ministranckiej, jednak dość szybko zrezygnowałem. Głównym powodem było moje irracjonalne przekonanie, że skoro jestem ministrantem, to naturalnie następnym etapem będzie rola lektora co w mojej dziecięcej głowie ostatecznie kończyło się kapłaństwem. A ja bardzo tego nie chciałem…
Tryb studenta
Gdy zbliżała się matura i pierwsze poważne pytanie w życiu – o dalszą drogę, co chcę ze sobą zrobić – byłem na etapie biernego uczestniczenia we Mszy Świętej w niedzielę i święta nakazane. W tamtym czasie już praktycznie się nie modliłem, więc jak łatwo się domyślić, Pan Bóg nie był dla mnie najważniejszy i nie pytałem Go o Jego pomysł na moją przyszłość. Do matury zostało kilka miesięcy, a w mojej głowie szerzyła się dołująca pustka. Jedyny kierunek studiów, który mnie przekonywał łączył się ze słabymi zarobkami i monotonną pracą za biurkiem. Pewnego dnia wpadła mi w ręce gazeta, już nieistniejąca, w której znalazłem wywiad z chłopakiem kilka lat starszym ode mnie, który opowiadał o swoim życiu i planach. Był człowiekiem morza, pływał na statkach, planował zwiedzić cały świat. To był dla mnie przełom, w tej chwili postanowiłem pójść na studia na Akademię Morską w Szczecinie, by zostać marynarzem, a w przyszłości kapitanem statku. Ten cel stał się moim marzeniem, nie miałem żadnych wątpliwości, że to jest to.
W Szczecinie zamieszkałem w akademiku i szybko wpadłem w stereotypowe życie studenckie. Większość poznanych tam ludzi nie miało nic wspólnego z Bogiem, a ci, którzy deklarowali jakieś religijne wychowanie, podobnie jak ja, nic sobie z tego nie robili. Doszło do tego, że na drugim roku studiów, zacząłem sobie zadawać pytanie, czy te wszystkie zasady, które Kościół głosi w imię Boga mają w ogóle sens. Znałem garstkę rówieśników chodzących do Kościoła, ale w zasadzie nie znałem nikogo spoza mojej rodziny, kto żyłby autentycznie prawdziwą i silną wiarą. Postanowiłem podjąć ostatnią próbę umocnienia się w wierze i znaleźć jakieś duszpasterstwo akademickie. Pierwszym wynikiem w Google była „ODA w Sercu”, grupa akademicka prowadzona przez Księży Chrystusowców. Nie miałem pojęcia kim oni są, więc najpierw sprawdziłem, czy na pewno należą do Kościoła Rzymskokatolickiego. Okazało się, że to zgromadzenie zakonne o nazwie Towarzystwo Chrystusowe dla Polonii Zagranicznej, które na całym świecie niesie Boga Polakom żyjącym na emigracji. W niedzielę wybrałem się więc na Mszę Świętą Akademicką o godz. 20.00 do parafii Chrystusowców w Szczecinie – Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa – i zaraz po przekroczeniu progu świątyni stanąłem jak wryty. Kościół był wypchany po brzegi ludźmi w moim wieku, Msza Święta była wielkim przeżyciem, świetna schola, przygaszone światła, kazanie wyraźnie kierowane do studentów! Było to dla mnie wielkie odkrycie. Od tej pory ten czas Eucharystii wyrywał mnie z rzeczywistości akademika, ładował mnie, dawał siłę, wprowadzał w euforię. Niestety, zawsze po powrocie do akademika wszystko wracało u mnie do „trybu świeckiego studenta”.
Morskie opowieści
Tak mijały kolejne lata, a ja poważnie rozwijałem się zawodowo. W roku 2014 roku rozpocząłem odbywać prawdziwe kontrakty morskie. Najpierw pływałem na dwóch typach statków: na masowcu i kontenerowcu. Na każdym z nim spędziłem po 4 miesiące, odwiedzając Ukrainę, Izrael, Brazylię, Norwegię czy północną część Rosji (Murmańsk), gdzie mogłem doświadczyć nocy polarnej. Pływałem też między Stanami Zjednoczonymi a Europą, gdzie poznałem, czym jest sztorm przy kilkunastometrowych falach. Rok później obroniłem tytuł inżyniera, co dało mi możliwość pracy w pełnym wymiarze i wciąż ani myślałem o powołaniu innym niż życie na morzu. Kolejne kontrakty upływały pod znakiem nowych, często trudnych doświadczeń. Przewoziłem samochody na statkach pływających po Europie, dwa miesiące pracowałem przy obsłudze farmy wiatrowej, a potem zdobyłem uprawnienia do żeglugi na gazowcach, co było moim marzeniem. Wiązało się to z pewnym poświęceniem, ponieważ pierwszy kontrakt w nowej firmie trwał sześć miesięcy. Długi czas rozłąki z bliskimi zrekompensowała możliwość pływania po wodach Dalekiego Wschodu: kolejne kontrakty spędziłem odwiedzając porty filipińskie i koreańskie. Doświadczenia życiowego nabierałem podczas różnych przeżyć w wielojęzycznej i wielokulturowej załodze, przemierzając wody okalające Japonię i pływając wzdłuż wybrzeży Chin. Z radością i zapałem przechodziłem kolejne szczeble kariery zawodowej, aż w 2018 roku pierwszy raz zamustrowałem jako oficer wachtowy. Ogółem przepracowałem w tym niezwykłym zawodzie prawie pięć lat, w okresie 2014-2019, gdzie miesiące na statku przeplatane były z II stopniem studiów na Akademii Morskiej. Wszystkie te morskie historie z tamtych lat są wciąż żywo obecne w mojej pamięci. Patrząc na nie z perspektywy czasu, dostrzegam ogrom Bożej Opatrzności, prowadzenia i opieki nade mną – zwłaszcza w trudnych sytuacjach – mimo, że czasem byłem od Niego bardzo daleko sercem i myślami. Pamiętam, że był to okres całkowitej pewności, co do drogi życiowej, którą chcę podążać.
Zmiana przyszła w 2016 roku, podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie, na które pojechałem za namową przyjaciela, który ani sam do Krakowa się nie wybierał, ani do Kościoła nie chodzi. Wiedziałem, że Duszpasterstwo Akademickie „ODA w Sercu” organizuje wyjazd, więc długo nie myśląc zarejestrowałem się przez ich formularz zgłoszeniowy. Miałem pewne opory, ponieważ nikogo z tego duszpasterstwa nie znałem, mimo, że od kilku lat, co niedzielę byłem na „ich Mszy Świętej”. Nie miałem wtedy jakiegoś konkretnego celu czy intencji połączonych w tym wyjazdem, bardziej kierowała mną ciekawość niż pobożność. Jednak to właśnie tam moje myślenie zaczęło stawać na głowie. Widok milionów radosnych, modlących się ludzi otwierał mi coraz szerzej oczy na moje życie i powołanie.
Przeciąganie liny
Jestem pewien, że wtedy pierwszy raz świadomie doświadczyłem działania Ducha Świętego. On mnie dotknął i zaczął wskazywać inną drogę życia. Dla mnie to był ogromny szok – po skończonych studiach, z planami na przyszłość i pracą, którą lubiłem, zacząłem pierwszy raz zadawać sobie pytanie, czego chce ode mnie Pan Bóg. Oczywiście, to nie jest tak, że miesiąc później byłem już w zakonie. Postanowiłem najpierw zbadać te myśli i uczucia, sprawdzić, czy są dobre i prawdziwe. Niestety, z nikim o tym nie rozmawiałem, chciałem wszystko sam rozstrzygnąć. Zaczęło się przeciąganie liny z Panem Bogiem. On coraz wyraźniej pokazywał mi, gdzie jest moje miejsce, a ja coraz intensywniej szukałem wymówek, żeby niczego nie zmieniać. Nie byłem w stanie zrozumieć, jak miałbym zostawić wszystko do czego już doszedłem. Bałem się, czy to nie są jakieś wymysły, pokusy, fałszywe powołanie. Wszystko trwało ponad dwa lata. W międzyczasie, zacząłem małymi krokami powracać do modlitwy, czytałem Pismo Święte, książki o duchowości, szukałem w Internecie sposobów rozeznania powołania. Miałem jednak nadzieję, że po obronie magistra i awansie na stanowisko oficera, wszystkie myśli o kapłaństwie odejdą. Tak się jednak nie stało. Kiedy skończyły się wymówki, a pragnienie kapłaństwa wewnętrznie wyrywało mnie z ławki do ołtarza, wiedziałem, że to musi być prawdziwe powołanie. W tym wszystkim bardzo ważne były dla mnie słowa, które usłyszałem od mojej Siostry, (mimo że nic jej o moich myślach nie mówiłem), że przecież każdy z nas ostatecznie jest powołany do bycia świętym. Te słowa zasiane w moim sercu prowadziły do myśli o świętości, ożywiały, kierowały ku Bogu, wzbudzały pragnienie lepszego poznania Jego woli i wypełnienia jej w życiu. Byłem w tym wszystkim coraz bardziej rozdarty, zmęczony rozeznawaniem, czułem jakiś dziwny ciężar wewnętrzny. Spadł ze mnie, gdy w lutym 2019 roku podjąłem ostateczną decyzję o wstąpieniu do zakonu.
Człowiek, pragnący szczęścia
Nie umiem opisać słowami tej radości i pokoju, które wtedy rozlały się w moim sercu. Pragnąłem całkowicie oddać się Bogu. Pozostało tylko rozpoznać w jakim zgromadzeniu. Wahałem się między Karmelitami Bosymi, ponieważ czytywałem dzieła św. Teresy od Jezusa, a Chrystusowcami – nie tylko dlatego, że byłem w duszpasterstwie przez nich prowadzonym, ale dlatego, że chciałem być aktywnym duszpasterzem, a misja dla emigrantów polskich była mi bliska pod wieloma względami. Wybrałem Towarzystwo Chrystusowe. We wrześniu 2019 roku rozpocząłem nowicjat, który był czasem walki z samym sobą, a raczej ze starym sobą. Nie było mi łatwo, zwłaszcza, jeśli chodzi o życie w poddaniu się woli innych, w której to woli miałem upatrywać głosu Bożego. Do czasu nowicjatu byłem całkowicie samodzielny, nikt nie mówił mi co mam robić ani nikt nie kierował moim życiem. Spośród wielu tematów, które musiałem ułożyć sobie w głowie, myślę, że te były najtrudniejsze do przejścia. Dziś wiem, że bez wsparcia rodziny, mądrych przełożonych, wspaniałej wspólnoty nowicjackiej i modlitwy wielu ludzi postawionych przez Pana Boga na mojej drodze, nie pisałbym tych słów jako Chrystusowiec, kleryk IV roku i szczęśliwy człowiek, pragnący szczęścia wiecznego. Mam 31 lat. Jestem oficerem wachtowym służby nawigacyjnej żeglugi wielkiej. Za rok będę diakonem. Bogu niech będą dzięki!
kl. Bartosz Zaryczny SChr, V rok WSD Towarzystwa Chrystusowego w Poznaniu